W koncu nadchodzi upragniony swit. O 5 rano budza nas nasi porterzy przynoszacy nam do namiotu goraca herbatke z koki. To prawdziwe wybawienie - tylko dzieki niej jestesmy w stanie sie wydobyc spod wszystkich warstw ktore na sobie mamy i zaczac sie pakowac. Troche przed 7 wyruszamy z naszego obozu na "atak szczytowy" - naszym celem jest przelecz Salkantay Pass na wysokosci 4620 m n.p.m. Niby tylko 700 m wyzej niz sie obecnie znajdujemy ale wysokosc robi swoje - bardzo ciezko juz nam tu zlapac oddech. Wychodzimy jeszcze w mrozie lecz kolo 9 wychodzi slonce i robi sie cieplo. Tak jest tu codziennie - pol doby czlowiek trzesie sie z zimna a drugie pol poci i chroni przed sloncem zeby sie nie spalic..
Po 4 godzinach docieramy zmeczeni ale szczesliwi do przeleczy. Zgodnie z tutejsza symbolika dokladamy kamyk do stojacych wiezyczek, oddajac czesc bostwu zamieszkujacemu gore Salkantay. Zaczynamy zejscie szeroka dolina. Z kazdym kilometrem robi sie cieplej i mniej zimowo - powoli wchodzimy do dzungli. Po 5 godzinach z przerwa na lunch docieramy do obozu. Tym razem miesci sie on na wys 2900 m n.p.m - jest duzo cieplej i przyjemniej. Po kolacji spedzamy troche czasu z nasza miedzynarodowa grupa przy piwku, ale szybko wszyscy ze zmeczenia uciekaja do swoich namiotow.