Rano budzi nas piękny widok z okien naszego pokoju na jezioro. Niestety sielanki nie ma - znowu jest zimno a z ciepłą wodą w hotelu jak zawsze - miała być a jednak jej nie ma (dla nich cokolwiek cieplejszego niż totalny lód to już chyba "agua caliente"). O 13:30 wsiadamy w autobus do stolicy Boliwii Nuestra Senora De La Paz (w skrócie La Paz), gdzie docieramy koło 17. Tego miasta nie da się pomylić z żadnym innym na świecie ze względu na specyficzne ukształtowanie terenu. Najpierw przejeżdżamy przez płaskie jak stół El Alto - położone na płaskowyżu na wysokości 4 tys. m slumsowate przedmieścia. W pewnym miejscu płaskowyż się urywa i jego miejsce zajmuje stromo opadający kanion rzeki Choqueyapu - to tu na obu jego zboczach i w dolinie mieści się właściwe La Paz. Idziemy się przejść na miasto i coś zjeść. Pierwsze wrażenie - miasto jest bardzo syfiaste, straszny zgiełk, pełno zdezelowanych autobusów wyrzucających z rur wydechowych czarne kłęby dymu. Może jutro w ciągu dnia będzie to wyglądało lepiej. Wracamy do naszego hostelu - tym razem bardzo imprezowego, pełnego Amerykanów pijących do rana. My jesteśmy dość zmęczeni więc pijemy jedno piwko, gramy w trambambule i kładziemy się spać.